Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/36

Ta strona została przepisana.

stole i grał do tańca gromadzie wieśniaków, wracających z targu. Poznałem go po twoim opisie i podziwiałem. Pyszna twarz! A grał tak, że taneczników szał ogarniał. Scena to była z baśni o czarodziejach.
Rozmawiając, szli do rynku. Stateczni mieszkańcy już zamykali drzwi i okiennice, po sklepach kończono robotę. Teraz gród cały obejmowała w swe posiadanie młódź uniwersytecka. Nad rzeką snuły się czułe pary; gdzie niegdzie zbierały się większe gromadki, obmyślając psoty; po cukierniach i piwiarniach było pełno młodzieży.
Józef należał do amatorów dysput poważnych. Michał lubił białe piwo. Wstąpili więc do hali literatów, zajęli stolik u wejścia, rozejrzeli się po obecnych.
— Patrz, Gucio jest. I Adam! Już się za łby biorą! — zaśmiał się Reni. — Lubię patrzeć na takie kontrasty obok siebie. Ten ultramontanin, a ten radykał. Pyszni są!
— Ale, to poza! — mruknął Michał.
Urywki rozmowy tamtych dolatywały.
— Kościół to grunt pod trwałą budowlę żywota — mówił szczupły brunet o twarzy rasowej i ruchach umiarkowanych.
— Kościół to grunt do kastowości, ciasnoty pojęć i fanatyzmu — perorował rozrosły, wielki blondyn, leżący prawie na stole.
— Tamten rad, że ma tradycję i okrywa nią, jak pła-