Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/37

Ta strona została przepisana.

szczem, swą osobistą nicość. Ten nowy człowiek jest... nagi, więc, zazdroszcząc płaszcza, nagością swą się natrząsa, bo się jej wstydzi — zdecydował spokojny Michał.
— Ja mu nie pozwolę na kościół szczekać! — oburzył się Józef, wstając.
Kolega zatrzymał go za rękaw.
— Wierzysz... Idź się pomódl! W prozelityzm się nie baw. Szkoda daremnej fatygi. Patrz, twój socjusz cię szuka!
Rzeczywiście młody człowiek w binoklach przeciskał się między stolikami i zaglądał każdemu w oczy.
Józef rozpromieniał cały.
— Iwo! — krzyknął.
Tamten się obejrzał i zawrócił.
Mały był, chuderlawy, już łysy. Nadużycia wszelakie wypisały na nim swe dzieje: niedowidział, miał „tik“ w ustach, trochę utykał na nogę.
Przypadł do nich i witał nerwowo, śpiesznie, wiecznie gnany wewnętrznym niepokojem.
— Ledwiem cię odszukał. Znowu mam szkła za słabe. Wiesz, skandal się stał...
— Ojciec nie przysłał pieniędzy!
— Et, taki drobiazg. Można dostać zawsze. Ale miałem przejście ze starym Maltasem. Co pijecie? Ja tu przysiądę. Mam być w teatrze po Lenę! Panno, mój kufel!