Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/38

Ta strona została przepisana.

Plątał jedno z drugiem, rozrzucając się na wsze strony.
— A, oto Max! Siadaj, posłuchaj! Ten zwierz shańbił w mojej osobie cały uniwersytet. O, i Paweł jest! Siadajcie! Panno, pilnować naszych kuflów!
W około stolika zebrało się z dziesiątek chłopaków; zaczynało być głośno.
Ten i ów się obejrzał i uśmiechnął pobłażliwie.
— To hrabia Iwo funduje jakąś hecę na noc! — szeptano.
Przy stoliku piwo się lało. Twarze i oczy pałały. Józef na stole się wsparł i z obudzoną do figlów ochotą czekał tylko hasła, wpatrzony miłośnie w Iwona. To był jego nauczyciel swawoli wszelakiej i brat owej kuzynki — ideału. Miał dziwną słabość do tego człowieka, dawał mu się ciągać tam, kędy samby pewnie nie poszedł, wobec niego wstydził się być dobrym.
— Więc to było tak... — prawił Iwo, gdy dosyć już zebrał słuchaczów, a wypił za trzech. — Wybrałem się o zmroku nad rzekę na spacer. Pod wierzbami napotkałem jakąś dziewczynę i zaczęliśmy razem podziwiać wschód księżyca. Co było, to do historji nie należy, dosyć, że księżyc był wysoko, gdy miała już do syta spaceru. Odprowadziłem ją do domu! Pokazało się, że to wnuczka Maltasa, i stary natknął się na nas, gdyśmy pod bramą zamieniali pożegnalnego całusa. Ja go nie widziałem pociemku, no i ten gbur bez żadnego wstępu