Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/39

Ta strona została przepisana.

wpadł na mnie z laską. Wycofałem się w porę; sięgam do kieszeni, szukając jakiej zemsty, nieszczęściem miałem tylko flakon perfum. Ach, żeby choć jedno zgniłe jajko... nic! Więc tym flakonem rżnę go w łeb, bo stał wciąż i wymyślał mi od szubrawców. No, i chybiam... trafiłem w pannę. Robi się lament, jakby siedm pawi naraz wrzasnęło... Stary rzuca się z pałką do mnie, wołając policji... Rejteruję, obiecując powrócić i powrócę.
Audytorjum kładło się od śmiechu.
Iwo zwrócił się do Józefa:
— Idź, kup smarowidła, drąg i pędzel! Spotkamy się na rogu!
Michał pochylił się do towarzysza.
— Nie idź! — szepnął. — Usmaruje on ciebie!
Ale Józefek już był podpiły, a wtedy tracił równowagę i bywał uparty jak muł. Syknął, szarpnął się i wyszedł.
Pozostali pili i żartowali dalej, aż Iwo na zegarek spojrzał, mrugnął znacząco i wyszedł.
Michała już między nimi nie było.
Wesoła paczka skręciła na róg oznaczony, gdzie w załamie muru czekał już Józef z akcesorjami. Ruszyli dalej i Reni szepnął do Iwona:
— Pedel mnie widział z tą maźnicą!
— Głupstwo! — tamten, nucąc, odparł. — Cóż ty? Tchórzysz?