Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/40

Ta strona została przepisana.

— Jeszcze czego!
Kamienica Maltasa już była widoczną. Rozstawili się w ulicy i nagle któryś zduszonym głosem wrzasnął:
— Pożar!
— Pali się! — powtórzył drugi, trzeci, na całej linji.
Józef pod oknem jednem stanął, pilnując. Nagle lufcik się rozwarł. Głowa starego wyjrzała. W tej chwili drąg się podniósł i pędzel ohydny przeszedł mu po twarzy.
Rozległ się krzyk zgłuszony, brzęknięcie szyby, potem alarm w całym domu.
Dręczyciele już niknęli w ulicy. Józef poskoczył za nimi, gdy w tem ktoś wypadł nań z bramy i drogę mu zagroził.
Rzucił tedy corpus delicti, odepchnął napastnika i popędził co tchu.
A pedel tymczasem zebrał flegmatycznie maźnicę i pędzel i zawrócił do mieszkania.
Nazajutrz Maltas wniósł swą skargę, rzucając podejrzenie na Iwona, którego wnuczka opisała. Wezwany, wyparł się. Niewinność jego utrwaliło zaręczenie pedla. Józef, wytrzeźwiony, więc pokorny, nie potrafił znaleźć wykrętu. Po raz już może dziesiąty organizator wykręcał się jego kosztem. Ofiarą był przyjaźni i wysoko pojętego koleżeństwa. Teraz zagrożono mu wydaleniem. Stał, jak na mękach, przed rektorem, który go karcił ostro, nazywał wstydem szkoły. Za rektorem