stał Maltas, drżący z oburzenia. Gdy ten kończył, tamten zaczynał; pedel każdemu głową potakiwał w milczeniu, pełen uszanowania.
— Nie rozumiem pana! — perorował rektor. — Nie szanujesz swego stanowiska, jesteś ulicznikiem, niegodnym nazwy studenta, kształcisz się na cygana i awanturnika. Oto dziesiąty raz w ciągu dwóch lat czynisz mi wstyd i hańbę. Miałem wzgląd na młodość, swawolę, nie miałem sumienia łamać ci życia i karjery. Teraz miara się przebrała. Kąkol palić należy, zły przykład usuwać. Szanownemu obywatelowi należy się zadosyćuczynienie świetne i dam je, wykluczając pana z pomiędzy studentów.
Chłopak zzieleniał; zbyt hardy, by prosić łaski, stał jak słup i tylko w gardle go dławiło poczucie żalu za niesłuszną karę.
Maltas skorzystał z przerwy.
— Fe, to wstyd, to szkaradnie! — ozwał się. — Znałem rodzinę pana całą: ojca, ciotkę, wuja. Między nimi nie było nic podobnego. Może to pańskie arystokratyczne przez matkę stosunki nauczyły pana podobnych bezeceństw? Między nami za grzech się to uważa! Bo i co się panu stało? Napadać na biedną dziewczynę z porządnego domu, jak na ulicznicę! Mógł pan uczciwie do domu mojego przyjść i poznać ją. Przyjąłbym mile, syna takiego ojca, przez pamięć dla niego. Teraz i ja wykreślam pana z szeregu ludzi z którymi mogę obcować!
Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/41
Ta strona została przepisana.