Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/43

Ta strona została przepisana.

— Wyznaj pan! — rzekł rektor. — Przez wzgląd na twoją przyszłość powinieneś to uczynić. To już nie karcer ci grozi!
— A co? Milczy! — triumfował Maltas.
Józef głowę podniósł.
— Mogę mówić tylko za siebie. Winien jestem i przepraszam pana. Działałem w podnieceniu, — to jedno mam na swoje usprawiedliwienie. Zresztą nic nie wiem!
— Oho, wie, wie! — kiwał głową stary.
— Może i teraz mówisz pan w podnieceniu? — rzekł rektor. — Daję ci zatem trzy dni do namysłu. Spędzisz je w karcerze. Stamtąd powrócisz do nas, lub... odejdziesz od nas zupełnie. To zależy od pańskiej szczerości. Żegnam!
Józef skłonił się i wyszedł.
Gdy się drzwi za nim zamknęły, Maltas zażył tabaki i frasobliwie łysinę potarł.
— Jednakże żal mi go — zamruczał. — Pospieszyłem się z podaniem skargi. No, byłem pewny, że który z tych paniczów. To swoja krew, zmarnuje się. Źle się stało!
— Dobrze się stało! — poprawił rektor. — Ten jeden przykład opamięta wszystkich. Poczują, czem grożą ich zabawy!
Maltas głową pokręcił, w roztargnieniu się pożegnał i wyszedł, bardzo z siebie nierad.
Józef tymczasem nie powrócił do sali, lecz udał się do swego mieszkania i oznajmił gospodyni wypadek.