Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/44

Ta strona została przepisana.

Rozdrażniony był, ale się nie tłumaczył.
— Skazany jestem na trzydniowy karcer, a może potem na wydalenie! — mówił, uśmiechając się z przymusem. — Wstąpiłem o tem powiedzieć, aby szanowna pani nie dziwiła się mojemu zniknięciu!
— Ach, mój Boże! — zawołała, ręce składając. — Przyślę panu obiad tam!...
I tyle. Wesoła Pepi, grająca na fortepjanie, zaśmiała się swawolnie.
— Zmalował pan coś srodze. Proszę opowiedzieć, jeśli to zabawne. Nudzę się dzisiaj!
— Opowiem za powrotem. Muszę się spieszyć! — odparł swobodnie.
W duszy jednak czyniło mu się ciężko.
Czuł, że grubą stawkę postawił i jest na progu zguby.
Gdy się znalazł samotny w pustej izbie tego uniwersyteckiego więzienia, gdy odespał noc przehulaną i zastanowił się chłodno, począł się wahać.
Iwo od dwuch lat był jego złym duchem.
Od tego czasu, gdy się lepiej poznali na wakacjach w domu jego rodziców, a dalekich matczynych krewnych Józefa, Reni był na nauce złego.
Wychowany we młynie, pod ostrym dozorem i wpływem surowych obyczajów, potracił powoli swe zasady i złudzenia, młodzieńczą świeżość.
Iwo drwił z jego nieświadomości, nauczył go palić, hulać. Aby się wyrwać na noc do socjusza, okłamywał