Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/46

Ta strona została przepisana.

Zmierzch zapadł prędko. Pozbawiony światła, Józef pół drzemał, pół marzył. Nie nudził się nigdy sam sobą. Między ludźmi swawolny i żywy, wyrobił to w sobie pracą; w samotności pozwalał fantazji hulać, fantazji artysty i marzyciela.
Przestrzeń, czas, osoby bywały wtedy sługami jego myśli bujnych. Snuł sobie przyszłość złotą, dolę rozmaitą, wedle chwilowych wrażeń.
Nie bał się życia i wierzył, że nie ono jego, ale on je ułoży sobie wedle upodobania.
Przedewszystkiem przedstawił sobie pierwsze wstępne spotkanie z kuzynką.
Przyjedzie, stanie w hotelu z damą do towarzystwa. Angielką, lub z ojcem. Iwo go wnet kartką zawiadomi i on tam pójdzie, strojny, z bukietem w ręku. Jakże mu serce bije!
Spojrzy na nią, jak czciciel na bóstwo, i kwiaty odda — nic nie rzeknie.
A ona mu rękę poda, może pocałować pozwoli ze swym sfinksowatym uśmiechem i powie, że mu dziękuje za brata.
Potem kwiatek jeden oderwie i do stanika przypnie, a resztę do wazonu włoży. Potem mu spacer zaproponuje po sprawunki... Ile on tych sprawunków i posyłek załatwił, jaki się dumny czuł! Ach!
Jej łaskawość nie sięgała nigdy dalej; używała go dla swej wygody, ale on to sympatją nazywał, bo mu