Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/48

Ta strona została przepisana.

siedział za figiel uliczny, zagrożony wydaleniem — w przededniu zwichnięcia karjery.
We śnie był mocarzem potężnym!
Zbudził się nazajutrz głodny, z bolącemi bokami. Spojrzał: stróż mu przyniósł chleb i wodę; profesorowa zapomniała obietnicy i nikt z kolegów go nie poratował.
Poczuł się nagle małym, biednym, bez wsparcia — i widmo utraty stanowiska wypełzło ohydne w myśli.
Z rękami wsuniętemi we włosy przesiedział parę godzin, bijąc się z myślami.
Wreszcie otrząsnął się, wstał, zjadł chleb, wypił wodę i zaczął gwizdać.
— No i cóż! Zginąć trzeba, to trzeba! — zamruczał.
Nie zawahał się w postanowieniu milczenia ani na sekundę.
Dzień ten jednakże był dłuższy i cięższy do przebycia. Zamożniejsi przekupywali stróża, dostawali książki i papierosy; dla niego, biednego, cerber był nieubłaganym.
Izba duszna była i ciasna. Józef chodził po niej aż do zawrotu w głowie, potem klął, to śpiewał naprzemian; na drugą noc snu mu już nie starczyło. Coraz czarniejsze opadały go myśli. Nad ranem dostał gorączki i dreszczów.
Trzeciego dnia nie wstał z zydla i chleba nie wziął do ust; wieczorem był już zupełnie chory. Stróż poszedł z raportem do rektora.