Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/50

Ta strona została przepisana.

ale on właśnie miał wstręt do jadła i nie odczuwał wdzięcznie tej troskliwości. Współlokator, ze zwykłą mężczyznom przy chorych niezaradnością, wędził go dymem tytuniu i ofiarowywał się czytać kursy, gdy biedak w zbolałej głowie nie mógł jednej myśli pomieścić.
Panny po całych dniach grały na fortepianie ćwiczenia, sprzeczały się z sobą, lub trzaskały hałaśliwie drzwiami.
Kanarek obok w salonie i dzwonek z drugiej strony pokoju dopełniały całości udręczenia. Czasami chory jęczał i zrywał się, by uciec gdzieindziej; ale Adam Konarski występował z protestem:
— A co? Nudno ci? Poczekaj, dam ci lampę i gazetę. Poczytaj trochę!
— Oj, te baby i ten ptaszek! Moja głowa! — stękał nieborak, opadając na posłanie.
Na domiar nieszczęścia, profesorowa zawiadomiła ciotkę. Maricowa, bardziej z ciekawości, niż ze współczucia, zjawiła się pewnego dnia i zasiadła u łoża, jak uosobienie zgryzoty i niedoli.
— Źle nam jest, coraz ciężej! — biadała. — Zboże drogie, oszukują, sypią piasek. Mąkę coraz trudniej zbyć. Nikczemny Tannus, ten infamis, fuszer z wiatraków, między piekarzami na nas oszczerstwa szerzy. My mamy piasek sypać, my? Żeby sobie kamienie popsuć? Słyszane to?