Józef wzdrygał się na głos wrzaskliwy, na potok treści słów mu zupełnie obojętnej.
— A przytem te kradzieże! — biadała dalej, ocierając pot z twarzy. — Złapałam onegdaj magazyniera na deficycie; on to na szczury składa; znam ja te szczury. Dałam Janowi, dałam! Nie dostanie tytuniu, aż się to wróci, bo ruina i tak stoi u drzwi naszych... głód, bankructwo! Wypędziłam magazyniera, kontrolera, dwóch stróżów; trzeba personel ograniczyć. Mniej sług, mniej złodziei. Przybyła i tak jedna gęba do karmienia. Mój Boże!
Józef był bliskim omdlenia — milczał.
— Musiałam wziąć na wychowanie sierotę po siostrze Jana. Z wielkiego miasta to mi spadło... fiu, fiu... jakie strojne! Twoja matka tylko jedna w naszym rodzie miała takie falbanki; no, ale ona to co innego! Zaraz też to wykreśliłam z użycia! Mnie stać ledwie na perkalik i na grube sukno. Musiałam oporządzić... i tyle pociechy. Teraz jadę do Maltasa; on mi nastręczy niedrogo cieślę... Ach! Boże! Grosz, jaki zostanie, pożerają reparacje! Czuję, że prędko umrę!
— Oj, pewnie, jeśli już ciotka sierotom daje oporządzenie! — pomyślał Józef.
Pożegnała go, ale od drzwi wróciła.
— Aha, mam jeszcze i dla ciebie miłą nowinę: ze Śląska był list!
Zrobiła pauzę oratorską, śledząc wrażenie.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/51
Ta strona została przepisana.