Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/54

Ta strona została przepisana.

Znowu zamilkł i rozmyślał z brwią zmarszczoną.
— Wiesz co, stary? Muszę ci coś powiedzieć; czuję, że to będzie niedźwiedzia przysługa. Podły obowiązek przyjaciela... otwieranie oczu niepragnących tej operacji! No, głupstwo! Klnij mnie... wolę to, niż wiedzieć, że cię wystrychnąć chcą na dudka!
Józefowi krew zamarła. Znał Michała, że o byle co nie czyni takiego wstępu.
— No, gadaj! Traktujesz mnie jak histeryczkę!
— Iwona siostra zamąż idzie!
— Cha, cha, cha! Tylko tyle! — zaśmiał się hałaśliwe Józef, odwracając się i coś nieistniejącego podnosząc z ziemi. — A za kogo?
Zająkał się przy tem pytaniu.
— Za krewnego. Wiesz, ten Henio!
— Aha, pamiętam. Gruby, kędzierzawy... dobry chłopak. Bywał u nich często. No... i to już pewne?
— Po Nowym Roku ślub
— Kto ci mówił?
— Matka. Pytałem się dzisiaj Iwona... Potwierdził. Zastrzegł jednak, że na weselu nie będzie; zapewne się boi, żebyśmy się nie wprosili!
Józef znowu roześmiał się hałaśliwie. Silnym się uczuł nagle.
— Wyjdźmy! — rzekł. — Chce mi się zabawić.
— Chce ci się płakać!