Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/57

Ta strona została przepisana.

— Dobrze mi jest. Mógłbym już jutro powrócić do nauki, lecz powrócić mi nie będzie wolno.
— To zależy od pana. Proszę mi opowiedzieć rzetelny przebieg owej niefortunnej awantury, żadnego szczegółu nie pomijając. Skąd powstała myśl haniebnego ekscesu?
Józef, nieprzygotowany do takiego zwrotu, milczał chwilę, układając bajkę. Rektor nań patrzył z uśmiechem.
— Więc — przynaglił.
— Otóż tak było. Wypiłem za wiele i coś mi do głowy strzeliło. Pan Maltas mnie spotkał dnia poprzedniego i nie przywitał. Wziąłem to za obelgę, postanowiłem zadrwić. Kupiłem smarowidło, pędzel, i poszedłem...
— Sam jeden?
— Tak.
— Za pozwoleniem, proszę, ja to lepiej opowiem. Przyszedł pan do hali literatów z medykiem, swym krewnym, bardzo porządnym chłopakiem. Po chwili przyłączył się do was hrabia Iwo i kilku innych. Hrabia Iwo opowiedział brutalną scenę, która wam się mocno podobała; potem posłał pana po ową smołę. Zeszliście się na rogu, przy sklepie żelaza, i ruszyliście w pięciu. Teraz może pan dalej opowiadać. Pomogłem pana pamięci!
Józef milczał. Rektor wyszedł z za biurka, wziął go za guzik od surduta i palcem kiwając, mówił dalej: