— Słuchaj pan: byłem i ja w swoim czasie studentem; wiem, co solidarność. Jednakże wszelka rzecz powinna mieć granice. Wolno panu dla kolegi odsiedzieć kozę, nie wolno lekceważyć własnego losu. To się czyni dla matki, dla zasady, dla wiary... dla niczego więcej. Ten raz ujdzie panu, dlatego, żeś bardzo młody i obałamucony; ale to raz ostatni. Wzamian wymagam od pana słowa honoru, że do kompanji tej już nigdy nie staniesz. Zgoda?
— Zgoda, panie rektorze. Ja sam się już opamiętałem. Ale mogę spytać, kto nas zdradził?
— Owszem, nikt ze studentów. Dwie dziewczyny. Wnuczka Maltasa pokazała mu na wystawie fotografję swego napastnika, którą on mi przyniósł, a córka dzierżawcy hali opowiedziała pedlowi waszą rozmowę. Maltas prosił mnie za panem. Czynię to z przyjemnością, bo mi żal młodego. Idźże pan z dobrą myślą, a o słowie danem pamiętaj!
Józef się cofał uszczęśliwiony, gdy sobie rektor przypomniał, że nie zakończył morałem. Odwołał go.
— Pamiętaj pan też — rzekł — iż zły przykład jest kroplą wody, a świdruje skały. Pan zaś nawet skałą nie jesteś, ale podatną, wrażliwą naturą, więc zginiesz, jeśli sobie własnych zasad nie urobisz! No, no, żegnam!
Józef jeszcze raz podziękował i uciekł jak zmyty.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/58
Ta strona została przepisana.