Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/61

Ta strona została przepisana.

Pani pojechała z sierotą, Maric w domu pozostał i starał się jak najmilej czas spędzić.
Zaczął tedy szukać kluczów żony.
Trudne to było zadanie, gdyż co dzień zmieniała miejsce. Przetrząsnąwszy możliwe i niemożliwe skrytki, znalazł wreszcie w starym pantoflu, głęboko pod łóżkiem.
Osobliwe ta korpulentna kobieta wynajdywała kryjówki.
Maric udał się do apteczki, pełnej zapasów. Potrochu nadpił wódki z kilku flasz i zagryzł szynką. Znalazł też tytuń i nałożył nim sobie fajkę; trzy kawałki cukru wziął do kieszeni — i wyszedł.
Dawno nie był tak syty i szczęśliwy.
Potem powrócił do sypialni i otworzył komodę. Stało tam pięć pudełek z monetą, opatrzonych etykietami, jak trucizny:
Na kuchnię, na służbę, na odzienie, na rzemieślników, na niespodziewane.
W ten sposób, nie bardzo uczenie, ale praktycznie, pani Joanna utrzymywała budżet miesięczny, który on jej przynosił z wielkiej kasy w kantorze.
W skrzynkach było zaledwie trochę srebra.
— Ho, ho, naprawdę nic nie oszczędza! — zamruczał zdziwiony, zamykając szufladę.
Otworzył potem szafę z odzieniem, zajrzał do tualety... zasmucił się i westchnął.