Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/64

Ta strona została przepisana.

Wrócił jednak znowu na rynek i stanął przed wystawą handlu win i delikatesów i patrzył.
— Wejdzie, wejdzie! — myślała pani Joanna z bijącem sercem, ściskając mosiężną skówkę parasola.
W tej chwili z za rogu ukazał się Maltas. Rozległo się powitanie.
— Aa!... Jak się masz, panie Janie!
— Dzień dobry, panie Kacprze!
— Cóż to? Bez żony jesteś? Na urlopie?
— Baba w domu została.
Baba! Pani Joanna kipiała, niby oglądając bardzo pilnie sąsiednią wystawę.
— No, może wstąpimy na lampkę? — zaproponował Maltas. — Mam ci coś do opowiedzenia.
— Zaczyna się! — szepnęła Maricowa. — Ho, ho, posłucham i ja. Ładne rzeczy opowiada ten libertyn i rewolucjonista! A ten stary, jak cielę, daje się wciągnąć.
— A gdzież pójdziemy? — spytał Maric. — Tutaj?
— Ej, nie. Wolę tam, gdzie damy bywają. Lubię kobiety. A i ty nie od tego?
— Ho, ho! Czemu nie! — zaśmiał się Maric.
— Słyszane rzeczy! Sodoma! — pomyślała Maricowa, bliska apopleksji.
Mężczyźni ruszyli do piwnicy pod ratuszem, najdroższej i bardzo uczęszczanej.
Zajęli stolik, kazali podać wytrawnego węgrzyna i rozglądali się po publiczności, czyniąc śmiałe uwagi.