Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/67

Ta strona została przepisana.

— Och! — stęknął Maric. — I to wszystko dla twojej wnuczki?
— Tylko dla niej. Józef po was dziedziczy; tylko trzeba wydzielić jego część, bo ten drugi niepewny. Czy żona twoja już się rozporządziła prawnie?
— Oni mnie zaraz pogrzebią te infamisy! — drżąc z oburzenia, wyszeptała pani Joanna.
Hamowała się jeszcze, ciekawa mężowskich zwierzeń. Maric pod wpływem wina stracił wyrobioną latami ostrożność i fałsz. Budził się w nim dorobkiewicz i wesoły kompan, szczery, lubiący chwalbę.
— Eh, albo to ja na darmo tyle lat pracuję i to wszystko w ręku trzymam!
— On! Słyszane! — ze zgrozą pomyślała żona.
— Zebrało się tego sporo. Ale kto weźmie?... To pytanie! Ja potrafię porządnie rozporządzić. Część dam Renim... a jakże... a resztę, jak mi się podoba. Na żonine nie potrzebuję się oglądać. Mam swoje!
Uderzył się ręką po piersi i zamrugał oczami.
— Naturalnie! — wtrącił Maltas. — Możesz je potroić jeszcze, jeśli dasz w spekulację! W każdym razie masz mnie do pomocy.
— Ach, mój Boże! — westchnął Maric, roztkliwiając się. — Kiedy wspomnę młode lata, jak tu przybyłem... Stary Reni wypisał mnie sobie za technika. Kiedym ten klekot ujrzał, myślałem, że umrę ze śmiechu. Traj-