Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/68

Ta strona została przepisana.

kotało to, mełło jak baba w żarnach, a wciąż samouki reparowali, klinowali, bo więcej tam drzewa było niż żelaza. Po prawdzie, to mój młyn. Pięć lat go urządzałem z gruntu; i żeby stary Reni był pożył, cackobym wystroił. Ano klapnął w połowie roboty, zapisał go córce. Tak ci ona zjechała z tym bratem suchotnikiem, co dogorywał również. Trzeba mi było wtedy precz iść, ale mi w głowę wlazło wielkie koło turbiną zastąpić. Dziewczyna zerkała na mnie z pod brwi, uśmiechała się słodko; myślę: szkoda zaczętej roboty; proponuję jej turbinę, a ona mi zapowiedź. Niech sobie! Po ślubie musi być turbina! At, prawda! Chrzanu nie przetrzesz, baby nie przeprzesz. Klekot się został... ot, na cal dalej nie postąpił.
— Aleś ty coś zebrał?
— Ano, co było z nudy robić?
— Wypijem zdrowie turbiny!
Wypili. Maltas jeszcze bliżej ku niemu się pochylił, łokciem trącił.
— Masz z pięćdziesiąt?
Maric począł się lubo uśmiechać.
— Pięćdziesiąt! Jezu! — jęknęła Maricowa.
— No, toś zuch! Wypijmy swoje zdrowie. Zaryzykuj dziesięć do spółki ze mną. Jest plac nad rzeką za bezcen do kupienia.
— Żebym się nie bał!
— Czego? Żony?