— O, jej do moich interesów zasię! Nie chciała turbiny... oszukała mnie! Ja jej pokażę!
Uderzył w stół pięścią. Pani Joanna odrzuciła gazetę i sięgnęła do parasola. Wstała i właśnie miała ukazać się przed mężem, gdy wtem od drzwi rozległ się wesoły, drwiący lekko głos:
— Dalibóg, ciocia w knajpie!
Maltas i Maric odwrócili się: pierwszy wybuchnął śmiechem, drugi raptem zmalał, pobladł i bokiem, nieznacznie, na wolne przejście się wycofał.
A tymczasem od drzwi młody chłopak w podróżnem, eleganckiem ubraniu ku pani Joannie się posunął, mówiąc dalej:
— Wylądowałem we młynie... pustki, tylko jakaś samotna piękność w lusterku się przegląda. Pytam o wujostwo... Powiada, że do kościoła pojechali. Zwiedzam kościół... pusty... I po drodze wstępuję tutaj. Cóż za miłe spotkanie! Jak zdrowie?... Cioteczka ślicznie wygląda! Ach, i wuj tutaj! To jest, zdawało mi się, żem go dostrzegł w pierwszej chwili. Panu dobrodziejowi moje uszanowanie!
Skłonił się Maltasowi, ciotkę w rękę pocałował, uśmiechał się wciąż trochę drwiąco.
Pani Joanna zbierała zmysły.
Maric zniknął, efekt chybił. Nie ujdzie mu to! Ale tymczasem ten skąd się wziął?... Ten błazen Piotruś, utrapienie, zmora!
Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/69
Ta strona została przepisana.