— Pan wrócił? — spytała lokaja.
— Wrócił, wrócił; ale chory leży.
— Chory?... Zobaczymy! — mruknęła, wpadając jak furja do pokoju męża.
— Nędzniku! — krzyknęła. — Niegodziwcze! Kłamco!
Maric tak był zagrzebany w stosy pierzyn, że tylko z jego istoty był widzialny kwast od szlafmycy, i ani drgnął na ten wybuch.
Stanęła nad nim i perorowała dalej:
— To ja się zamęczam pracą, a ty hulasz! Ja tajemnic nie mam przed tobą, a ty spiski knujesz! Okradasz mnie, oszukujesz! Ha, ty jesteś... ty jesteś potwór!
Maric w dalszym ciągu leżał jak drewno.
— Gdzie pieniądze? Słyszysz! Nie udawaj! Upiłeś się, bezwstydny, i śmiesz się wylegać! Dalej! Rusz się! Gadaj zaraz! Gdzie pieniądze? Muszę je schować, zanim cię do reszty opęta ten stary awanturnik! Ja cię nauczę w afery się bawić! No, dosyć tego! Zawołam doktora na twój rachunek. Obejdziesz się potem bez tabaki!
Maric nagle się zaruszał. Z pod pierzyny wyjrzała część twarzy wzburzonej i ręka, którą machał w powietrzu, jakby zmorę od siebie odpychał.
Coś zabełkotał niewyraźnie.
— Gdzie pieniądze? — pytała uparcie.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/71
Ta strona została przepisana.