Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/74

Ta strona została przepisana.

chciałem spytać: w czem ciocię będę mógł tutaj wyręczyć?
— Nie potrzebuję ciebie wcale!
— To pocóż mi ciocia kazała uczyć się tego fachu? No, ale mniejsza o to! Zda mi się teraz, bo mam dwie partje. Jedna to ta dyrektorówna, Rózia Rosenstock... Zaraz... musi być fotografja... a druga Liza Sturm, wnuczka kasjera, cudowna! Mówię cioci, ładniejszej nie znam... i kocham ją, ale to okropnie! Otóż, niech mi ciocia doradzi. Rózia ma fundusz, ta piękność. I tak się waham. Chciałbym obie mieć. Oho, jest fotografja!
Dobył kartki i podawał ją z ujmującym uśmiechem. Pani Joanna odtrąciła.
— Precz mi z tem z oczu! Za kogo mnie masz, że mi te brednie prawisz? Także smarkacz! Odpowiadaj porządnie! Gdzie twoje manatki?
— Aha, zapomniałem! Mam śliczne garnitury, rzeczy trzy kufry... no, i to wszystko musiałem zostawić, bo tak jakoś prędko wyjechałem, że i rachunków nie zdążyłem zakończyć.
— Jednem słowem, zaaresztowali ci rzeczy?
— Ciocia chyba sama była w takim wypadku, że tak wie odrazu.
— Dziwię się i żałuję, że i ciebie nie zaaresztowali! Wart tego jesteś!