Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/76

Ta strona została przepisana.

Drugiego dnia pod wieczór zjawił się Józef w magazynie, gdzie Maricowa właśnie przyjmowała zboże.
— Czy ciocia nie widziała dzisiaj Piotrusia? — spytał niespokojnie.
— Dzięki Bogu, nie!
— Aj, to źle! — stęknął strapiony.
— Cóż to, zatęskniłeś po nim?
— Nie, ale boję się, że coś mu się zdarzyło! Onegdaj był u mnie zrozpaczony!
— To dobrze; ma, na co zasłużył!
— Tak, ale my możemy jego zgubę wziąć na sumienie. On się już opamiętał i myślę, że zacznie pracować. Mnie jednego ma na świecie, muszę mu pomóc!
— Jakże to?
— Wynalazłem mu posadę z kaucją niewielką. Jeden mój tysiąc wezmę od cioci w tym celu.
— Nie dam — rzekła twardo.
— Zastawię weksel w takim razie. Bratu kawałek chleba dać muszę.
— Głupcze, odpłaci on tobie ślicznie!
— Nie potrzebuję odpłaty. To mój obowiązek. Teraz rzecz się zmienia. Piotruś zginął. Ot, dola!
Ręką machnął i nasuwając czapkę na oczy, dla ukrycia może łez, wyszedł.
Ciotka wybiegła za nim.
— Słuchaj-no! To zguba; ale kiedy go znajdziesz, to przyślij tutaj! Cóż robić! Niech siedzi u mnie