Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/78

Ta strona została przepisana.

— No, no! Niech tam sobie! — mruczała.
Piotruś blady, zmęczony, wyglądał istotnie na skruszonego grzesznika.
Kiwał tylko potakująco głową bratu i obgryzał paznogcie.
Pani Joanna była tak wspaniałomyślna, że zatrzymać chciała Józefa na wieczerzę; ale wymówił się brakiem czasu i odjechał, zostawiając Piotrusia pod najlepszą, jak mu się zdawało, opieką.
Nazajutrz w młynie znowu zaszły poważne zmiany. Pani Joanna pasowała siostrzeńca na kontrolera, sierocie oddała zarząd domu, sobie zatrzymała magazyn i obsada ta pozostała pod sterem ruchliwej gospodyni.
Piotruś, widząc, że gwałtem nic nie wskóra, postanowił cierpieć i ulegać.
Po chwili wkradł się w łaski każdego. Chłopczysko to było dobre, wesołe, giętkie. Zdolny i bardzo roztropny... miał tysiące wad, które niweczyły wrodzone dary natury. Ospały, leniwy i niewytrwały, miewał impety pracowitości, wybuchy poczucia obowiązku, pojęcia swoich wad. Wtedy pracował za dziesięciu; mógł i umiał wszystko, co chciał, zdrów był i spokojny. Słomiany to był ogień i gasł nagle. Piotruś wtedy stawał się senny jak mucha wrześniowa, apatyczny, mrukliwy.
Przez czas jakiś wlókł jeszcze zajęcie siłą rozpędu, potem nagle wypowiadał posłuszeństwo i szedł hulać.