Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/79

Ta strona została przepisana.

Hulał, póki sił stało; trwonił, co miał, do ostatniego grosza, miękkiego był serca i charakteru; kto mu pochlebił, mógł go obrać do nitki; ostatni grosz i koszulę oddałby proszącemu, bez troski i pamięci, co jutro będzie. Owo jutro nadchodziło żałobne. Piotruś biedę znosił stoicznie, aż do ostatecznych granic. Wtedy dopiero wracał do pracy. W ten sposób rozpoczął życie u ciotki. Wstawał o szarym świcie, pracował z sumiennością niesłychaną, znosił złe jadło, krótki spoczynek, gderanie ciotki, brak odzienia i bielizny, niedostatek wszelki, z cierpliwością wzorową.
Urządzenie młyna zrozumiał w lot, w rachunkach był pojętny, po kilku dniach obracał się w tem nowem otoczeniu z całą znajomością rzeczy; udobruchał nawet najeżoną ciotkę, wujowi dostarczał pod sekretem papierosów i piwa, sierotę w sobie rozkochał, pracowników zjednał wesołością, wieczorem niewyczerpanym humorem rozbawiał ponury dom. W ten sposób sprawiał się przez miesiąc. W tym czasie zdarzyło się jakieś uszkodzenie w maszynerji... Młyn nagle stanął.
Pani Joanna, wezwana na miejsce katastrofy, stanęła bezradna i posłała po męża. Młynarczyk wrócił z kantoru zdyszany.
— Pan powiedział, „co“ zajęty i nie przyjdzie.
Maricowa poszła tedy sama.
— Słyszałeś?... Coś się stało w pytlach! Idźno, zobacz kiedyś technik.