O ćwierć wiorsty za miastem rzeka rozlewała się szeroko i płytko i tam co roku urządzano ślizgawkę. Z rozrywki tej korzystała cała młodzież i o pewnych godzinach plac ten olbrzymi roił się wesołym tłumem, rozbrzmiewał muzyką.
Czasami w święta oświetlano go pochodniami i dawano na lodzie formalne bale.
Józef bywał tam rzadko. W ostatnich czasach do pracy wziął się szczerze; wieczorem szedł do Michała na gawędę, ze skrzypcami pod pachą. Tam przed cierpliwym kolegą wylewał swe żale serdeczne po stracie pierwszego ideału, a potem, rozmarzony, grywał długo, upajając się tonami, przelewając w nie całą naturę idealisty, potrzebę kochania, serca, marzenia bujne.
Michał, słuchając jego gry, mawiał:
— Józef, nie marnuj talentu! Rzuć naukę, kształć się na skrzypka. Dalibóg, kiepski z ciebie będzie jurysta! Na artystę się urodziłeś!
— Idź do licha z taką radą! Niecierpię karjery artystycznej. Zobaczysz, że będę dobrym prawnikiem.