Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/86

Ta strona została przepisana.

— I owszem. Szepnę słówko kuzynce radczyni i rzecz będzie zrobioną.
— Hrabiego wprowadź pan do nas. On taki zabawny!
Śmiała się i trzepotała, jak ptaszek, ani pamiętając Adama i poprzedniej z nim rozmowy, zajęta czemś nowem, innem.
Gdy młodzi ludzie znaleźli się w swym pokoju, Adam przeszedł się parę razy wszerz i wzdłuż, wreszcie splunął.
— Ladaco! — mruknął, siadając do nauki.
Józef poszedł do salonu.
U stołu, zarzuconego broszurkami, zasiedli we dwoje z Pepi. W drugim kącie profesorowa z kuzynką Ludką szyły, wiodąc ożywioną rozmowę o nowinkach dnia i nie zwracając na młodych najmniejszej uwagi.
Oni przerzucali stosy jednoaktówek, pochyleni ku sobie, dotykały się dłonie, czasami włosy złote dziewczyny muskały twarz chłopca, lub spotykały się oczy.
Józef wpatrywał się w nią, jakby raz pierwszy oglądał. Jakaś gorącość wiała od niej, jakiś czar, i dziwił się, że dotąd nie widział, jakie jej usta były purpurowe i wilgotne, jakie zawrotne głębie leżały w źrenicach ciemnych, jak nerwowo rozdymały się nozdrza.
Ona nie czuła, lub udawała, że nie czuje jego obserwacji. Projekt teatru pochłonął ją całą: bezwiednie drażniła go, podniecała, była swobodną, rozbawioną. Wreszcie znudziło ją jego roztargnienie i obojętność.