okazuje się jej bratem... zasłona spada. Jakże pan chcesz, aby pan Gustaw grał i śpiewał?
— Jakże pani chce, abym był o panią zazdrosny.
— Ach, toć przecie komedja! A zresztą czemu nie może pan być o mnie zazdrosny? — rzuciła nagle z zalotnem spojrzeniem.
Przechyliła się nieco w tył, uśmiechnęła, zatrzymała sekundę na nim wzrok.
— Ładnie umieją patrzeć pana oczy — rzekła, odwracając się, i zaraz dodała: — przynieś pan swe skrzypce, zagramy cokolwiek. Tak dzisiaj nudno.
Już minęło zajęcie teatrem. Coś nowego przyszło na myśl.
Posłuszny przyniósł instrument; ona rozłożyła nuty i zaczęli grać.
Musiało w tej muzyce tego dnia być coś osobliwego, bo profesorowa i Ludka przestały szyć, Pepi podniosła głowę, jakby odpędzała tę siłę, którą on jej narzucał; ale dźwięki upajały ją, drżały usta, przymykały się źrenice w upojeniu, falowała pierś mocno.
— Można dla gry pana popełnić szaleństwo! — szepnęła. — Nerwy pan targa! Dosyć!
— Szaleństwa nie chcę, tylko serca — odparł równie cicho, opuszczając smyczek.
— Brawo! Brawo! — zaklaskała w dłonie profesorowa, a Ludka zaszemrała: — O Boże!
Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/88
Ta strona została przepisana.