Zaśpiewał Józef, zrazu cicho, potem coraz śmielej. Łyżwowali obok siebie, powoli, dążąc bezwiednie w stronę wierzb.
Pepi potknęła się. Pochwycił ją i rękę w dłoni zatrzymał. Słuchała milcząc i podnosiła na niego chwilami oczy zdziwione, pytające i, co się rzadko jej zdarzało, poważne.
Ich glaube die Wellen verschlingen
Am Ende Schiffer und Kahn,
Das hat mit ihrem Singen
Die Lorelcy getan.
Skończył Józef i przysłuchiwał się długiej wibracji ostatnich tonów, czy też melodji własnej duszy, potem podniósł oczy na Pepi.
Stanęli sekundę ze wzrokiem we wzroku, mówiący bez słów.
— Rozmiłowanym w tobie. Chcesz, bierz duszę, serce, życie! Królową mi będziesz, aż do śmierci, do grobu! — mówiły ciemne, bardzo poważne źrenice chłopaka marzyciela.
— Ładnie on patrzeć umie, ładnie gra, zaczyna inaczej niż tamci. Kto wie... może mi co nowego da, potrafi dłużej zabawić? Kto wie! Naprawdę... lubię go już! Śpiew mi tak jakoś po sercu idzie. Ejże, spróbuję!
Migotały jej oczy, mieniły się, jak woda żywa, w której błyskały złota atomy.