Obejrzał się: budynek jakiś przed nim czerniał. Był to młyn Mariców; aż się przeraził, gdzie zabłądził — i zawrócił, starając się zebrać myśli. Do radczyni ma iść — prawda — ona kazała.
Począł biec prawie i zdyszany dopadł po godzinie do dworku na przedmieściu.
Głuchy był i cichy. Dodzwonić się, ani dostukać nie potrafił. Przy świetle zapałki spojrzał na zegarek. Była druga po północy. Zawrócił więc do domu i pocichu wsunął się do stancji.
— Pedlów niema na was, bestje, awanturniki! — zamruczał rozbudzony Adam. — Spać nie dajecie porządnym ludziom!
— Patrzcie go! Porządny człowiek, a onegdaj o trzeciej w nocy nosili go pod wodociąg, żeby wytrzeźwiał — odciął się Józef.
— Onegdaj... to inna kwestja. Byłeś w knajpie?
— Nie. Panna Józefa nie wołała mnie?
— Co? To teraz twoja kolej? Winszuję! Nie wołała, bo był Gustaw, a przytem nikogo z nas nie potrzebuje. Jesteś wielki osieł! Dobranoc!
Józef uczuł chłód w sercu, ale tylko sekundę. Ruszył pogardliwie ramionami. Pieczęć na skroni paliła go ogniem; to mu wystarczało.
Położył się i usnął spokojny.
Radczyni zjawiła się wnet po objaśnieniu Reniego u profesorowej, wielce uradowana z roli, jaką jej grać
Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/96
Ta strona została przepisana.