wypadało. Maltasowie tylko marzyli o zawiązaniu znajomości; panna Liza marzy o towarzystwie i zabawie; stary ma w mieszkaniu salę z kolumnami, jakby stworzoną na teatr, nadzwyczaj jest uprzejmy i szczodry.
Wezwano Józefa do narady, zdano na jego barki urządzenie sali, akcesorja, reżyserję — wszystkie ciężkie obowiązki.
— Ależ, Pepi! — upomniała spokojnie matka. — Jeszcze nie znamy Maltasów!
— Ach, to jutro złożymy im wizytę!
— No, i aktorowie jeszcze nie zawiadomieni — wtrąciła rozsądna Ludka.
— Także! Jest się o co kłopotać! Każę im grać i basta!
Radczyni, zajadająca chciwie ciastka i cukierki, spojrzała błagalnie.
— Mego Michasia weźcie za suflera! Niech się biedak zabawi!
— Ależ naturalnie! Ja bez pana Michała żyć nie umiem! — zaśmiała się Pepi.
— Dziękuję, moja droga, dziękuję! On jest stały twój przyjaciel.
— Złoty chłopak! — z zapałem rzekła Pepi.
Józef głowę spuścił, przygryzł wargi i umilkł.
Raziły go żarty podobne.
Po chwili wstał i wyszedł.
W jadalni dogoniła go Pepi.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/97
Ta strona została przepisana.