Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/98

Ta strona została przepisana.

— Niech pan jednocześnie z nami będzie jutro u Maltasów... dla mojej przyjemności!
— Będę, jeśli pani każe — odparł.
— I nie grymasić, nie!
Wsunęła mu rękę w gęste włosy i targnęła zlekka.
— Co za czupryna rozkoszna! — szepnęła żartobliwie i już była znowu w salonie przy radczyni.
— Mój skarbie! — wyszemrał Józef, wiodąc za nią rozkochane oczy.
Nazajutrz bardzo rano wyszedł. Parę godzin miał wolnych i był to termin właśnie otrzymania od ciotki kwartalnego procentu. Zarazem chciał brata odwiedzić.
Kurs mu się wydał bardzo krótki, tak był myślami o swem kochaniu zajęty. Wstąpił do mieszkania; długo dzwonił, nareszcie stary lokaj mu otworzył; nie puszczając z rąk klamki, mrukliwie rzekł:
— Niema państwa!
— A brat mój jest?
— Wyjechał wczoraj na parę dni na Śląsk.
— A państwo gdzie?
— Bo ja wiem! Niema... i tyle.
Chłopak ramionami ruszył. Udał się do kantoru. Znalazł drzwi także zamknięte, we młynie nie było też nikogo z gospodarzy; w magazynie, jak gil z mrozu czerwona, była tylko sierota.
— Wujostwa niema? Wyjechali? — spytał.
— O, nie! Pized chwilą oboje poszli na śniadanie.