Strona:Maria Rodziewiczówna - Na wyżynach.djvu/103

Ta strona została przepisana.

Lokaj oznajmił w tej chwili obiad i Brück poszedł pierwszy, wzywając gościa za sobą. Chłopak trochę zalękły, ruszył za nim, oglądając w przechodzie mieszkanie, świeżo urządzone z wielkim komfortem, ciepłe, wonne, jasno oświetlone.
W jadalni zastali córkę Brücka i drugą kobietę o wiele starszą, którą fabrykant przedstawił jako towarzyszkę córki, miss z bardzo angielskiem nazwiskiem. Panna Hertha układała wedle swego gustu wielki bukiet cieplarnianych roślin i kwiatów, zdobiących stół; na widok wchodzącego Dyzmy powitała go uśmiechem, jak znajomego. Zajęli miejsce obok siebie, i zagaiła wnet rozmowę:
— Pan pewnie śpiewa?
— Nie uczyłem się nigdy, ale mamy w fabryce chór, do którego należę.
— O, to po obiedzie zaśpiewamy ojcu na dwa głosy tę piosenkę, co pan napisał: „Scheiden und meiden tut Weh!...“ Dobrze, ojcze?
— Kiedy ci śpiewać nie wolno, dziecko! — odparł Brück, łagodząc swój gruby głos i raczej prosząc, niż zabraniając.
— Mój drogi ojczulku, tylko tę jedną piosenkę! Ja tak to lubię... nic więcej!
— No, to już dobrze, ale tylko dzisiaj wyjątek.
— Tylko dzisiaj. Jutro będę milczała, jak ryba. A pan lubi śpiewać?
— Bardzo. Zda mi się wtedy, że skrzydła rosną! — uśmiechnął się szczerze.
— Tak i mnie. Ale mi śpiewać doktorowie zabronili. Słabe mam płuca. Więc się wzięłam do rysunku i staram się go polubić.
Westchnęła.
— Maluję, co widzę; śpiewam, co czuję! — szepnęła po chwili do siebie z żalem.
Brück skierował rozmowę na Lipowiec i wtajemniczał nowego urzędnika w jego obowiązki, potem zaczął rozwijać plan spekulacji na majątku, z którego poprzedni właściciele wyszli, jak bankruci.
Plan był ścisły i logiczny. Dyzma go w lot pojął i słuchał z upodobaniem, myśląc, ilu to biedaków przy-