Noc była jak dzień jasna, iskrząca mrozem. Chłopak biegł prawie, za każdym krokiem odzyskując względny spokój. Mróz go orzeźwił, prędki chód dodawał raźnej otuchy. Gdy był w lesie, zaczął już śpiewać. Za lasem Holendry już się ukazały, wznosząc ku niebu las czarnych kominów, mrugając mnóstwem świateł.
— To także świat! — szepnął Dyzma. — Któryż mój? Ten, czy tamten?...
— Tamten, tamten! — poczęło w nim wołać to wszystko, co w nim ostatni wieczór zbudził.
— Nieprawda! — odpowiadały dawne marzenia. — Stamtąd uciekłeś, do tego wracasz. To będzie twoje!
— Nie chcę! — zawołał głośno, aż się własnego głosu przeraził, tak był nienaturalny.
A przecie szedł i szedł ku Holendrom. Droga skręcała między mury czarne i ponure. Świeżość pól zastąpił zaduch sadzy i chemikaljów, ciszę — gwar ludzkiego mrowia po uliczkach osady. Stróż go spotkał i powitał.
— Skądże tak późno?
— Z Lipowca. A któraż godzina?
— O, będzie już sporo po północy.
— A ludzie jeszcze nie śpią?
— A cóż? Naprzeciw niedzieli zawsze tak. Dwa wesela mamy, to i szumią! A wiecie? Do was gość przed wieczorem przyjechał. Zaprowadziłem go do młyna.
— Gość? Do nas? Osobliwość!
— Jakiś młody, pocztą przyjechał.
— Olekszyc! — pomyślał Dyzma, przyśpieszając kroku.
Drzwi ich mieszkania nie bywały nigdy zasuwane na rygle, wszedł więc bez stukania. W kuchni panowała ciemność, ale u babki jeszcze świeciło przez szparę. Tłumiąc kroki, wszedł tam. Staruszka siedziała u komina, obejrzała się na niego i szepnęła:
— Cicho, na twem posłaniu śpi Olekszyc.
— A on skąd się tu wziął? — odparł z zajęciem, osuwając się do jej kolan.
— Nagle się zjawił wieczorem. Fabryka go tu przysłała do Lipowca. Wstąpił po drodze i zanocował,
Strona:Maria Rodziewiczówna - Na wyżynach.djvu/106
Ta strona została przepisana.