Strona:Maria Rodziewiczówna - Na wyżynach.djvu/110

Ta strona została skorygowana.

— Dyzma, o Dyzma! Dziecko moje najdroższe! Niedawno przysiągłeś, że będziesz chrześcijaninem. O Dyzma, tyś nasza głowa, tyś najstarszy, tyś ojciec tych dwojga i tyś taki mocny! Dyzma! Chodź do kolan moich i wypłacz swą gorycz! Ale zostać tu musisz, dziecko moje ukochane. Wziąłeś tu w Holendrach ojcowskie dziedzictwo... A teraz płacz, teraz możesz. Jutro już nie twoje.
Chłopak usłuchał, słowa nie mówiąc. Przytulił się do kolan staruszki i cieżkie łkanie wstrząsało nim. Babka ręce położyła mu na głowie i pieszcząc, mówiła zcicha:
— Zostaniesz tutaj na najpodrzędniejszem stanowisku, będziesz, jak byłeś, rzetelnym pracownikiem, uległym sługą, wiernym kolegą. Zniesiesz podejrzenia i niechęci, i zawiści, i niesłuszne zarzuty. I będziesz całe życie bez nazwy dla świata, bez karjery, bez sławy, bez odznaczenia. Ale nie będziesz nigdy nieszczęśliwy, ani wykolejony, ani kłamca, ani samolub. I będziesz miał w sobie ciszę, a przed sobą prawdziwe panowanie, i mocarzem będziesz nad samym sobą...
Mówiła tak długo, długo. Potem, widząc, że się uspokaja, jęła odmawiać wieczorne pacierze półgłosem, jakby dla siebie.
Świt blady zaglądał w okienko, lampka przed obrazem dogasała, gdy Dyzma wstał spokojny, skupiony.
Babka odłożyła różaniec, który przesuwała w palcach, i rzekła zwykłym tonem:
— Idź do Skowrońskich i zaśnij godzinę! Olekszyc zmęczony, nieprędko się zbudzi, a dzisiaj niedziela. Nagadacie się jeszcze dowoli!
Chłopak wysunął się do kuchenki, ale skrzyp drzwi zbudził Olekszyca.
— A, Dyzma! Witaj! — zawołał, zrywając się.
Śpiesznie się odział i przywitali się uściskiem braterskim.
Olekszyc był o lat dziesięć starszy, średniego wzrostu, trochę łysy, brunet, w okularach. Blada jego twarz, okolona zarostem, miała wyraz szyderstwa