Strona:Maria Rodziewiczówna - Na wyżynach.djvu/112

Ta strona została przepisana.

— A widzisz. Znałeś mnie głodnym, teraz widzisz sytym. Złapałem przecie szczęście za rogi — i teraz niem kieruję. Tobie, widzę, ciężej idzie! No, aleś samouk. Takim trudno się czegoś dobić. Ale, ale, cóż porabiają twe skrupuły i dewocja? Wyrosłeś już z nich?
— Słuchaj, Stachu, od tego wara! — rzekł chłopak, prostując się i brwi marszcząc.
Olekszyc roześmiał się drwiąco.
— Winszuję! — rzekł, ruszając ramionami.
Rozmawiali głosem przyciszonym.
— Możebyśmy przeszli się nieco? — zaproponował Dyzma.
— I owszem. Spojrzę na waszą fabrykę. Wczoraj było już ciemno.
— Dziękuję ci za książki do czytelni! — rzekł Kryszpin, gdy się znaleźli na drodze.
— Widzisz, dogodziłem ci, stosownie do twych zaleceń: nic drastycznego i nic socjalnego.
— Ja prawdopodobnie zostanę dyrektorem w Lipowcu, jeśli to będzie dobry interes — mówił dalej Olekszyc — będziemy się tedy widywali.
— Cóż będzie z Frankiem? — spytał Dyzma.
— Zabiorę go do Rygi i umieszczę w fabryce. Będzie miał kurs teoretyczny i praktyczny.
— Ale to ciebie będzie kosztowało?
— Bagatela! Nie lękam się o żaden koszt dla was. Jak będziesz miał, to zwrócisz.
— A jeśli nie będę miał?
— To jeszcze drożej wezmę. Będziesz mi obowiązany i będę mógł w potrzebie rachować na ciebie.
— Co za potrzebę możesz mieć do mnie? Ja się losu nie spodziewam, ani go pragnę.
— To nic. Lwu czasem i mysz potrzebna.
Uśmiechnął się i rozejrzał po gmachach.
— Stare to, ale solidne. Kto tu rządzi?...
— Pasierb właściciela.
— Twego wujaszka... Cóż on? Łaskaw na cię?
— Nie uważam go za krewnego.
— Hm, ale do spadku masz święte prawo.
— Żadnego, matka się zrzekła.