— Pocóż? Po machiny, z pieniędzmi. Jeszcze cię kiedy zarznę w drodze.
— Aj, kobieto! To nie osobliwość, ani machiny, ani pieniądze, ani śmierć. Oto jadę po sieroty Kryszpinów. A co?
Skinowa splasnęła rękoma.
— Umarła Anusia?
— A pewnie; i Kryszpin też, kiedy pan Fust dzieci zabiera. Niema Władka?
— Jestem, — odparł z sąsiedniego pokoju Skin junjor, zajęty zamianą swej roboczej odzieży na domową.
Zamiana ta bywała połączona z gruntownem szorowaniem, bo Skin junjor był farbiarzem w fabryce.
— Żywo się okrzątnij i skocz po pana Balcera i po Micińskiego! Powiedz, że ważna nowina!
— Awantury, awantury! — wołała Skinowa, uśmiechając się, co dziwnie wyglądało na jej wiecznie skrzywionej twarzy. — Umarła panna Anusia, skowroneczek nasz, a sieroty wracają... Oj, biedne one tutaj będą, biedne!
— Nie baj. kobieto! Przecie ich tu na fabrykantów nie sprowadzają. Zabiorą do pałacu. Będą sobie hodować się i uczyć. Toć po sprawiedliwości ich Holendry.
— At, sprawiedliwość! Tobie zawsze mrzonki w głowie! Urządzą ich Ulmy po swojemu.
Skin popatrzał uważnie na żonę, nie przekonany, ale już zachwiany w swej radości. Machnął ręką.
— Jak będzie, to zobaczymy, ale przecie tym dzieciom źle nie będzie, póki w fabryce żyją jeszcze ci, którzy pamiętają Anusię Fustównę i Kryszpina.
— To się wie! — potwierdziła stanowczo Skinowa, krzątając się już około wieczerzy.
Po chwili Władek już sprowadził gości, ale nie wytrzymał i wypaplał po drodze, że ojciec jedzie po dzieci pańskiej siostry.
Więc stary buchalter Balcer i tkaczmajster Miciński już z progu wołali:
— Dobra nasza! Kryszpiny do nas wracają!
Strona:Maria Rodziewiczówna - Na wyżynach.djvu/12
Ta strona została przepisana.