innych opóźniających się z wyjściem, wyczekujących na siebie.
Potem pojedyncze pary ociągały się na drodze, zostawały woddali, rozpełzały się, wcale nie kwapiąc, i nie w stronę mieszkań.
Wychodził ostatni z głową pełną oburzenia, zgrozy i bujnych, młodzieńczych rojeń o gruntownej reformie moralności Holendrów. Był w wieku, w którym wszystko wydaje się możliwem i dostępnem.
Tak zamyślony, mijał gmach fabryczny, gdy z za węgła wysunęła się postać kobieca, otulona wielką chustką.
Machinalnie ustąpił jej miejsca, ale ona zamiast go minąć, poczęła iść obok i zagaiła rozmowę.
— Dziękuję panu za reperację warsztatu.
— Niema za co! — odparł lakonicznie.
— Pan jakoś to mówi niemiło. Czy pan się gniewa na mnie? — rzekła pokornie.
— Bynajmniej. Panna Teofila słusznie dochodziła swego prawa.
— A prawda! Ale pan przecie nierad! Już ja pana znam. Nieswoją ma pan twarz.
— Bo mi to przykro było. Panna Teofila w gniewie dużo niepotrzebnych słów powiedziała.
— Bo ja milczeć nie mogę i patrzeć na tę swawolę.
— Jeśli to pannę Teofilę oburza, to trzeba być inną, nawet ust nie kalać!
— Oho, toby mnie wydrwili, a tak każdy mnie się boi! Jeszczem nigdy nie skłamała, nie zmilczała, i wstydzić się nie mam czego. A o nich nie dbam.
Jestem jedynaczka, ojciec niebiedny. Jeśli pan sądzi, że cnotą jest patrzeć i milczeć, to mogę wcale do fabryki nie chodzić.
— Nie to, panno Teofilo; owszem, trzeba chodzić, ale być przykładem, i dobrocią a rozumem się rządzić. Plwociny nikogo nie oczyszczą.
— Pan pięknie mówi. Kiedy pan tam w sieni rano uszy zakrył i uciekł, tom się zawstydziła, nie wiedzieć czego. Pan myśli, że ja ostatnia prostaczka...
— Nie myślałem tego, ale mi bardzo żal było was wszystkich, fabrykantek.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Na wyżynach.djvu/124
Ta strona została przepisana.