a łuna urody i pogodnej szczęśliwości biła z całej twarzy i postawy. Skłonił się z uszanowaniem i rzekł:
— Przepraszam pokornie pana dyrektora, będę musiał nad ranem odjechać, przyszedłem więc się zameldować i poprosić o naznaczenie zastępcy.
— Cóż to? Zrzekasz się posady, czy potrzebujesz urlopu.
— Jak Bóg da. Wezwany jestem do poboru w Warszawie. Może już nie wrócę.
— Jakże to! Masz ulgę? — odezwał się Pust.
— Cieszą mnie tem koledzy, że dla siostrzyczki mnie nie wezmą, ale gdy numer zły, a poborowych mało, może i do mnie dojść.
— Nie wiedzieć co! Tego jeszcze nie bywało! Trzeba się tylko pilnować, mieć dokumenta w porządku!
— Dlatego też jadę parę dni pierwej, żeby metryki wydobyć i przedstawić. Jeżeli mnie nie wezmą, wrócę za parę tygodni, a jeśli inaczej się stanie, to proszę pana dyrektora darować mi, żem roku nie dokończył. Babka w takim razie mieszkanie wnet opróżni, a jeślim zadłużył się w prowencie, to przyrzekam odrobić za powrotem lub zwrócić gotówką. Rachunki oberży i sklepu zdam młodemu Balcerowi i zaległości innych nie zostawię.
— Wydajesz się zupełnie z losu zadowolony! — rzekł Budolf.
— A jakże ja mogę z Bogiem się spierać i z prawami, które wszystkich obowiązują? Jeszczebym też o jedno prosił pana dyrektora: o świadectwo, żem mechanik. Żeśli zły numer wyciągnę, może mnie chociaż oddadzą do warsztatów.
— At, brednie! — zawołał Fust. — Ja ręczę, że wrócisz za parę tygodni. Masz najlegalniejszą ulgę, małoletnią siostrę. Gdzie ona jest?
— W Krakowie się uczy! — odparł z uśmiechem. — Uczy się dobrze i często pisuje, ale wróci ledwie za cztery lata.
— Spora już zapewne?
— O, spora! Przysłała nam fotografję; ledwie ją poznałem!
Strona:Maria Rodziewiczówna - Na wyżynach.djvu/131
Ta strona została przepisana.