a nie używali mego czasu na wymyślone filantropje i spekulacje. Możesz odejść. Etat twój ureguluję przy końcu kwartału.
Znalazłszy się na ulicy, Dyzma nie wiedział, dokąd iść, co robić. Gdy stał jeszcze oszołomiony, z kantoru wyszedł młody Balcer i Paweł Łysiak.
— Uf, a to się doigrał Miciński! — szepnął Łysiak. — Nie chciałbym mieszkać w jego skórze. Zgubiły go fabrykantki. Twoja Teofila wczoraj urządziła istną rewolucję w warsztatach, zbuntowała nawet ślusarzy. Obstąpili dyrektora i krzyczeli wszyscy. Wyszły na jaw różne sprawki.
— Jakie sprawki? — wtrącił Balcer zimno, ramiona wznosząc. — Miciński był zdolny i pracowity, a że z dziewczętami się bawił i droczył, to jeszcze nie kryminał. Inni to samo robią, tylko pokryjomu. Przecie obowiązek swój spełniał, fabryka na niego nie czekała, każdemu rad był usłużyć, a nikomu siebie za przykład nie stawiał.
Łysiak spojrzał na Balcera, umilkł, i kiwnąwszy im głową, odszedł, chcąc nowinę roznieść po fabryce. Dyzma podniósł oczy na pozostałego kolegę i rzekł drżącym głosem:
— Ty to mówisz tak, jakbyś mnie oskarżał. Co uczyniłem? Powiedz jasno!
— Nic nie wiem! — odparł sucho Balcer. — Gorzko mi, widząc przyjaciela tak oszkalowanego.
— Pewnie, i mnie gorzko, alem przecie temu nie winien, że Miciński naraził się dyrektorowi. Posady jego zająć nawet nie chcę.
— Dobrze zrobisz, bo tego nawet koleżeństwo wymaga. Niech dyrektor wie, żeśmy solidarni. Wczoraj mówiono o tem w oberży i zdecydowano, że tak powinieneś postąpić.
Balcer rozchmurzył się nieco; poszli razem w stronę mieszkań.
— Cóż, uwolnili cię?
— Tak. Alem miał biedy po uszy. Byłbym przepadł, gdyby nie... — tu się zająknął, poczerwieniał i dodał: — gdyby nie dobrzy ludzie, znajomi...
Strona:Maria Rodziewiczówna - Na wyżynach.djvu/135
Ta strona została przepisana.