Balcer popatrzał na niego i znowu się zasępił. Milczeli czas jakiś, wreszcie znowu się odezwał:
— Jest deficyt w oberży.
— Nie może być! Przecie gdym wyjeżdżał, zdałem wszystko w porządku.
— No, i ja nie szachrowałem! — burknął Balcer. — Możemy dzisiaj sprawdzić.
— Ja cię nie posądzam. Może Millerowa czego nie zapisała. Parę razy dołożyłem ze swej kieszeni wskutek jej roztargnienia.
— Zapaśną masz kieszeń widocznie. Ale oberża coraz lichsze daje procenta.
— Co robić, kiedy tylko Niemcy pozostali jej wierni? Wy wszyscy spędzacie wieczory w miasteczku u Glejbersona.
— Bo tam taniej i wygodniej. U nas obdzierają ohydnie. Millerowa plącze rachnnki, a starzy, którzy się tam zagnieździli, są nudni, jak słota.
Dyzmę mimowoli opanował gniew. Nie zdołał się pohamować i ramionami ruszył.
— W takim razie możemy spółkę rozwiązać. Słomiany ogień słowiański! — mruknął.
Balcer poczerwieniał.
— Zapewne, tobie lepiej się opłaca teraz być Niemcem, i czas twój będzie drogi.
Na ten szyderczy ton Dyzma wybuchnął:
— Czego właściwie chcecie odemnie? Co się tu stało przez te dwa tygodnie? Nie poznaję ciebie, Łysiaka, starszych w kantorze. Spoglądacie na mnie, jak na wroga. Mówcie oskarżenie, pretensje, ale nie docinki! Ja tego nie ścierpię!
Balcer ramionami wzruszył, odwrócił się na obcasie i zostawił go samego na ścieżce.
Chłopak popatrzał za nim wzrokiem, pełnym przestrachu i zdumienia, potem poszedł prędko do młyna.
— Co się tu stało, babciu? — wybuchnął i opowiedział w urywanych zdaniach przejście.
Staruszka pokiwała głową smutnie.
— Stało się wiele drobnych wypadków przez tych parę tygodni. Rada jestem, że żyję i żeś ze mną. To,
Strona:Maria Rodziewiczówna - Na wyżynach.djvu/136
Ta strona została przepisana.