drwił z pryncypałów. Zwykle na podobne rozmowy wybierał chwilę, gdy Dyzma był nieobecny, ze złośliwą radością kopiąc mu ziemię pod stopami, chociaż osobiście lubił chłopaka, ale nienawidził jego idei.
Wpadł teraz wprost z oberży, już wiedział o porażce i był szczerze oburzony, nie chcąc przyznać, że on był także w tej sprawie bardzo winnym.
— Dyzma, zbieraj się zaraz, masz posadę u mnie na trzysta rubli i utrzymanie! — krzyknął od progu.
Spojrzał na posłanie i głos zniżył, witając babkę.
— Co mu? Chory? Zbili go podobno?
— Zmęczony był drogą, zmartwił się! — odrzekła, wstając i ustępując mu swego miejsca.
Olekszyc usiadł i mówił żywo:
— Przepowiadałem ci taki koniec apostolstwa. Stało się. Cóż myślisz dalej?
— Ano cóż? Zostanę! Nie mam racji uciekać.
— Zjedzą cię! Posłuchaj dobrej rady, chodź do ranie! Zresztą, kwestja czasu: Holendry klapną. Przyjdzie do tego, że te Balcery i Skiny będą cię prosili o protekcję!
Dyzma obojętnie ręką skinął.
— Dziękuję ci. Zostanę. Przywykłem już tutaj i źle im nie życzę. Pan Rudolf uratował mi Elżunię, jeśli teraz ma mu źle być, to mu zapłacę, jak mogę, wierną pracą.
— Ej, Dyzma! — Olekszyc się obejrzał, czy babka nie słyszy i wykrzywił twarz. — Przyznaj się, żeś przywykł do ścieżki nad rzeką, która wiedzie do pięknej ślusarzówny. Jak na pierwszą miłostkę, dobrześ trafił; za tę dziewczynę dałbym ci sto rubli odstępnego.
— Czyś oszalał? Teofila moja pierwsza miłostka!
— Nie zapieraj się, bo ona się wcale z tem nie tai, że szaleje za tobą!
— Czemuż ja o tem nic nie wiem? Nie wstyd ci słuchać plotek urwisów? Nie romansuję z nikim, bo miłość dla mnie rzecz święta.
Umilkł i znów się wpatrzył w przeciwległą ścianę. Twarz mu się powlokła skupieniem smutnem, potem po niej uśmiech się przewinął, od łez żałośniejszy.
Olekszyc tego nie zauważył i mówił dalej:
Strona:Maria Rodziewiczówna - Na wyżynach.djvu/145
Ta strona została przepisana.