łąź kolei pod sam spław. Teraz budują tartaki i młyny, ujmują rzekę w tamy, na wiosnę przyjdą machiny.
Dyzmie od cyfr tych wirowało w głowie, wreszcie przestał uważać i słuchać, ale Olekszyca to nie zrażało, upajał się, słuchając sam siebie.
Dyzma wstał do wieczerzy, a gość na widok zacierki załedwie zabielonej mlekiem, zaczął się żegnać. Za nicby nie przełknął tej potrawy. Brał za czapkę, gdy drzwi się otworzyły, i weszła ślusarzówna Teofila.
Olekszyc się uśmiechnął złośliwie, popatrzał na Dyzmę i na nią, i pozostał.
Dziewczyna na widok jego zacięła usta, spojrzała dziko i nie witając, przeszła do pokoju staruszki. Czekał kilka mmut, wreszcie ręką machnął i wvszedł. Wtedy dopiero Teofila wpadła do izby i wyrzuciła swą żółć w gwałtownych słowach:
— Niegodziwcy, śmiecie, gałgany! Tak panu zapłacili! Byłam w oberży dopiero co i nagadałam im do syta. Niech mają, czego warci!
— Naco się to zda, panno Teofilo? — upominał poważnie Dyzma. — Robicie sobie wrogów i narażacie opinję.
— Drwię z — opinji tej trzody! Nigdym nie skłamała, ani zmilczała, i taką umrę. A cóż to za sens? Świat zginie, jeśli dobro zawsze cierpieć i milczeć będzie! Niech pani sama powie!
— Moja droga, każdy inaczej czuje! Ty musisz się wywnętrzyć, chociaż i w tem powinna być miara! — uśmiechnęła się staruszka.
— O, toście mi nie nadarmo dwa lata kładli w głowę. Bardzom się umitygowała... Ale teraz chwila taka, że trzeba mówić.
— No, i rada panna Teofila okazji! — zaśmiał się Dvzma.
Dziewczyna popatrzała na niego, i zapalczywość jej odeszła. Roześmiała się też, pokazując zębv wielkie. śnieżno-białe, z za warg szerokich, czerwonych, jak wiśnie.
— Co to, to prawda! — przyznała. — Dusiła mnie pokora i przyzwoitość. Dałam w twarz Skinowi...
Strona:Maria Rodziewiczówna - Na wyżynach.djvu/147
Ta strona została przepisana.