Strona:Maria Rodziewiczówna - Na wyżynach.djvu/148

Ta strona została przepisana.

Teraz żałuję, ale stało się. Pastwili się oni długo nad nami. Przy panu robili pokryjomu, jak pan odjechał, urządzali istny sabat. A toż Miciński remontował pokryjomu lipowieckie machiny, a toż ślusarzy trzymał grozą kar, a toż Łysiak urządzał licytację na warsztaty I Teraz każdy przekupiony przez Glejbersona, cała robota dwuletnia pana wniwecz. Myślą oni, że Holendry wrócą do dawnego osowienia i głupoty. Niedoczekanie ich, krótkie panowanie. Ludzie się opamiętają, pożałują pana. Ale nim to przyjdzie, wie pan, co oni wymyślili? Czekali na pana dzisiaj do rachunków, szperali w księgach Millerowej, znaleźli na sto rubli kredytu.
— Więc cóż? Wszak pozwolili na to.
— Aha!... Oni tego przyjąć nie chcą. Będą od pana żądali gotówki. Łysiak mi to opowiedział. Cieszą się, że pan ich prosić będzie o łaskę i poczekanie! Pomyślałam: „Nie, zjecie mydło!“ Mam swoich własnych zebranych trzydzieści rubli. Przyniosłam panu. Zawszeć będzie lżej zebrać siedmdziesiąt.
Położyła na stole pieniądze, zawinięte starannie w chusteczkę. Dyzma przez chwilę patrzał na nie, rozmyślając nad tym nowym ciosem, aż opamiętawszy się, rzekł:
— Bóg zapłać, panno Teofilo, ale mi nie potrzeba pożyczać! Jeśli wymagać będą — mam swoje. Dziękuję wam stokrotnie za dobre serce.
Uśmiechnął się i żartobliwie dodał:
— Coby się stało, gdybym wziął, a pannie Teofili może wypadnie zamąż iść w karnawale?
— O wa! Po pierwsze, mój posag u ojca złożony, całe pięćset rubli, a po drugie, ja zamąż nie pójdę. Naco mi ten kłopot!
— O, każda panna tak mówi!
— One kłamią, a ja nigdy! — rzuciła ostro, zabierając z przykrością swój dar odrzucony.
Popsuło jej to humor i swadę. Odmówiła zaproszeniu na kolację, i otuliwszy się chustką, wyszła. Dyzma przeprowadził ją przez sień. Podali sobie ręce.
— A ja pannę Teofilę przepraszam za różne przykrości z mego powodu. Martwi mnie to niewymownie.