— Cóż, dużo tam tych dzieci? — spytał Fust.
— Troje i stara babka.
— Jak to? A któż panu kazał zabierać babkę? — spytał ostro Rudolf.
— Musiałem, bo dzieci bez niej jechać nie chciały...
— Dawno umarła ich matka? — spytał ciche Fust.
— Temu trzy tygodnie.
— A on... Kryszpin?
— Już trzy lata minęły.
Fust odetchnął znowu i kroku przyśpieszył.
Weszli na ganek, Rudolf otworzył drzwi do swego oszklonego sanktuarjum i ustąpił z drogi ojczymowi.
Kantor był oświetlony. Barjera, o którą się opierały pulpity pisarzów i budka dyrektora, dzieliła go na dwie części. W głębi była kasa. W szerszym obrębie, przeznaczonym dla interesantów, pod wiszącą olbrzymią lampą, stała teraz grupa czworga ludzi, na których spoczęły oczy wchodzących i patrzały z ulicy przez okna tłumy zbiegających się fabrykantów.
Pośrodku stała stara, srebrnowłosa kobieta w czarnym czepku i wytartej chustce, pokrywającej zrudziałą czarną suknię.
Ręce białe i przeźroczyste trzymała na dwóch złotych głowach: chłopaka czternastoletniego i dziewczynki dwunastoletniej. Chłopiec był ubrany w zbyt obszerne palto, a w ręku trzymał wytartą czapczynę z jakimś znakiem: dziewczynka w krótkiej, żałobnej sukieńczynie, patrzała smutnie, zmęczonemi, czarnemi oczyma.
Obok babki stał chłopak najstarszy. Nie dziecko to już, ale wyrostek, tak wybujały i chudy, że wyglądał na lat ośmnaście. Widać na nim było wielkie wycieńczenie fizyczne, a wielką siłę moralną. Trzymał się prosto, głowę niósł wysoko, patrzał bystro i rozumnie. Ubrany był w kożuszek wytarty i dziurawe buty, czapkę trzymał pod pachą, a ręce grzał w rękawach.
Lampa oświetlała wyraźnie, brutalnie, ich wszystkich zmęczenie i troskę, ich łachmany i ich głowy jednostajnie złotopłowe, wśród których czerniał żałobny czepiec babki.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Na wyżynach.djvu/15
Ta strona została przepisana.