Nazajutrz odbyła się burzliwa sesja wspólników oberży i sklepu. Dyzma dzień cały prześlęczał nad rachunkami z Millerową, która miała mało pamięci i wieczny strach o pieniądze.
Teraz do reszty straciła głowę, czując w powietrzu przewrót, który ją pozbawi wygodnego kawałka chleba i zagna napowrót z dziatwą do biedy lub ciężkiej pracy fabrycznej.
Lamentowała bezustannie i nie było sposobu uspokojenia jej. Jednakże rachunki się prawie zeszły, niedobór Dyzma wypełnił ze swej kieszeni i spokojnie oczekiwał końca.
Wspólnicy nie znaleźli nic do zarzutu i młody Werner, mianowany buchalterem, przyjął księgi, gdy stary Miciński wniósł kwestję kredytu.
Na to hasło wszyscy się zgodzili, że kredytów nie przyjmą.
— Ty nam je zapłać, a sam odbieraj! — zadecydowali.
— Dlaczego? Przecie samiśćie na nie zezwolili! — bronił się Dyzma.
— Pewnie. Bośmy rachowali, że zostaniesz na zawsze na miejscu. Teraz, kiedy ci pan Rudolf nie pozwolił z nami być i żyć i występujesz, zabieraj swoje ciężary.
Chłopak podniósł na nich oczy z niemym wyrzutem; ujrzał twarze surowe i zimne.
— Dajcie mi zwłokę! — rzekł.
— Ano, do niedzieli możemy poczekać, — rzekł Balcer — ale te kwity zabierz, a nam daj swój podpis na sto rubli.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Na wyżynach.djvu/150
Ta strona została przepisana.
VI.