Dyzma pokręcił głową, zęby zaciął i bez słowa protestu wystawił żądany rewers. Potem zabrał kwity i sięgnął po czapkę.
— Mogę już odejść? — spytał sucho.
— Jak chcesz!
Skłonił się i wyszedł. Krew mu huczała w skroniach; tak był rozdrażniony, że długo chodził wzdłuż rzeki, nim się uspokoił. W tej samotnej przechadzce natknął się na kogoś, co szedł w stronę pałacu. Spojrzał i bardzo się zdziwił, poznawszy starego Fusta. Usunął się, ale fabrykant stanął i rzekł:
— Cóż? Słyszę, że wyrzucają ciebie, jak trędowatego. Trudno polegać na jednostce, tem mniej na tłumie. Koniec taki był do przewidzenia. Jakże, może myślisz uciekać przed burzą?
— Nie, proszę pana. Zostanę, a choćbym nie chciał, to muszę.
I porwany żałością, opowiedział ostatnią sprawę i przykrość.
— A w statucie był punkt o kredycie? — zagadnął Fust.
— Nie, ale mi ustnie pozwolili, przekonawszy się, że bez tego handlu być nie może.
— Ty pisałeś statut. Jesteś dziecko. Będziesz miał naukę na życie, że oprócz dobrych chęci powinno być doświadczenie i nauka. Oni mają rację. Musisz zapłacić! Masz pieniądze?
— Nie, ale jutro obejdę dłużników, to mi oddadzą.
— No, no, no, tego tylko braknie! Nie zapłacą, a nieprzyjaciół sobie przysporzysz. Wtedy życie ci uczynią piekłem i będziesz musiał uciekać.
Umilkł chwilę, spojrzał badawczo na chłopaka i ciszej dodał:
— A jabym rad, abyś został. Weź odemnie te sto rubli i oddaj im! Niech będzie cicho!
— Dziękuję panu, ale nie wypada mi takiej sumy brać, nie zasłużywszy. Mogę
zachorować, umrzeć. Któż za mnie w kasie zwróci?
— Ja cię do kasy nie odsyłam. Tu oto pieniądze, masz i milcz!
Strona:Maria Rodziewiczówna - Na wyżynach.djvu/151
Ta strona została przepisana.