Rozpiął futro i z bocznej kieszeni dobył zwitek asygnat.
Dyzma się usunął zawstydzony, jakby go złowiono na kradzieży.
— Nie, proszę pana, dziękuję, nie! — jąkał.
Fust przystąpił blisko do niego i rękę mu na głowie położył.
— Weź, ja cię proszę! — rzekł głuchym szeptem. — Oddasz, jak zasłużysz. Nie darmo ci daję; chcę cię zobowiązać, abyś został. Rozumiesz: póki ja żyję, nie odchodź! Jest ci ciężko, kiedyś będzie lepiej.
Włożył mu pieniądze do kieszeni i prędko, niewprawnie pocałował w głowę. Potem odszedł, oglądając się, czy go kto nie widzi, zdyszany, z bijącem sercem.
Gdy Dyzma babce tę scenę opowiedział, pokiwała głową.
— Uboższy on od ciebie. Chciałby teraz lata cofnąć, inaczejby pokierował. Ale umarli śpią, i nie odrobi on swej doli za cenę Holendrów. Biedny on! Chciałabym go kiedy zobaczyć i pocieszyć, że pomarli bez żalu do niego.
— Chciałem za nim biec i pieniądze oddać, ale nie mogłem! — szepnął Dyzma.
— Możesz je zatrzymać. On już nic nie ma, tylko złoto. Wszystko stracił, wszystko zaprzedał. To najgorsze zostało za karę!
Zamyśliła się i dodała:
— Niegdyś słyszałam baśń, że anioł z szatanem bój wiedli. Jeden rzucał na ziemię złe ziarna, drugi dla równowagi dobre. Aż gdy z rąk szatana spadły okruszyny złota, anioł skrzydłami oczy zakrył i precz odleciał. I zostały one ziemi klątwą i zatratą i opętaniem ludzkości.
— Brr! — wzdrygnął się Dyzma. — Wiem i ja teraz, co one mogą! Ci ludzie, moi najdrożsi, czy tacyby się stali dla mnie, gdyby nie pieniądze? O bodajby były stokroć przeklęte! Nie chcę ich, nie tknę, nigdy — za nic! A te zaraz odniosę, aby nie nocowały pod naszym dachem.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Na wyżynach.djvu/152
Ta strona została przepisana.