Strona:Maria Rodziewiczówna - Na wyżynach.djvu/153

Ta strona została przepisana.

Pobiegł do oberży. Pomimo spóźnionej pory zastał jeszcze starszych, radzących przy piwie.
— Proszę, przyniosłem sto rubli! — zawołał zdyszany. — Zwróćcie mi kwit!
Zdziwili się. Młody Werner wziął paczkę i począł rachować. Balcer się przechylił i spojrzał na asygnaty. Złośliwy uśmiech przemknął mu po twarzy.
— Oho! Dzisiaj je składałem w kasie dla dyrektora. Nie wiedziałem, że tak rychło przejdą w twe ręce.
Spojrzeli po sobie wszyscy i poczęli szeptać.
— Będziemy mieli szpiega na każdym kroku. Trzeba się go pilnie wystrzegać.
— Nawet się nie kryje.
— Bo głupi!
— Nie, bo zuchwały. Nie dba o nas, czując tam opiekę.
— Sza... nie trzeba go drażnić. Zanadtośmy się ostro obeszli. Może nas to kosztować.
— Jeszcze co! A Lipowiec daleko? Muszą nas oszczędzać! — rzucił ktoś młodszy.
Stary Skin głową pokiwał.
— Tak się to mówi, ale nie tak bywa. Chleba mniej, niż głodnych. Pryncypały się pogodzą, połączą, a wtedy hardym będzie zła godzina. Nikt na wojnie nie zyskuje, a nim bogaty zbiednieje, ubogiego kruki zadziobią. Ja tam nie pójdę do Lipowca i jutro Kryszpinom z domu ustąpię. Zwykłem milczeć i wam tak radzę.
Dyzma tymczasem kwit odebrał i wyszedł. Miał dużo do czynienia z czytelnią, którą obejmował Józef Balcer i cały dzień następny spędził nad zdawaniem reszty swych obowiązków.
Potem nastąpiła przeprowadzka na nowe mieszkanie. Skinowa, kobieta zawzięta, zdała dom w jak tylko mogła najgorszym stanie. Brakło szyb, drzwiczek od pieców, klamek, obicia, śmiecie zapełniały izby. Można było zaskarżyć ją o to, ale Kryszpinowie nie rzekli słowa, przygotowani na wszystko złe teraz. Własnym kosztem wypełnili braki, niemowa tydzień szorowała podłogi, bieliła ściany, staruszka krzątała się po całych dniach, i wreszcie pewnej niedzieli odpoczęli