Dyzma pobiegł do doktora. Gdy ten przyszedł, chory już był nieprzytomny. Po zbadaniu doktór zapowiedział tyfus i nie zostawił żadnej nadziei uratowania.
Dyzma tedy niespodzianie został dozorcą, chorego w nocy, a w dzień pilnowała go staruszka. Oboje spełniali tę ciężką służbę z całą dobrą wolą i troskliwością, spełniali cały tydzień, aż wreszcie, gdy zupełnie siły stracili, zastąpiła Dyzmę Teofila. Przełom nie przychodził, chory leżał w bezustannej gorączce.
Rozeszła się wieść o tem w fabryce, doszła do dyrektora, bo pewnego dnia zagadnął Dyzmę:
— Co ty znowu wyprawiasz? Tyfoidalnych zbierasz po drogach? Chcesz fabrykę zarazić?
— Proszę pana, ten człowiek wstąpił na nocleg po drodze i taka go niedola powaliła. Cóż miałem zrobić?
— Zameldować mnie. Odesłałbym go do szpitala w miasteczku.
— Na taki mróz, toby zmarzł niezawodnie!
— Nikt rozsądny nie naraża się dla pierwszego lepszego włóczęgi. Trzeba go jutro odesłać!
— A za nic, proszę pana! Ubijecie mnie chyba pierwej! Nie dam go na śmierć!
— Jesteś szalony i głupi! W takim razie nie przychodź na robotę, aż się to skończy. Nie pozwolę narażać ludzi!
Drugie siedm dni minęło. Pewnej nocy Dyzma z Teofilą czuwali przy chorym. Od kilku godzin leżał jak martwy.
— Może to już ostatnia noc! — szepnęła dziewczyna.
— Nie daj Boże! — odparł chłopak. — Miałżeby tak umrzeć jak zwierzę, bez Sakramentu!
— Może on protestant?
— Chociażby; dusza boska... Mnie się zdaje, że on żyć będzie. Babka się za niego codzień modli.
— Niechby żył. Tak go doglądając, przywykłam do niego; choć nie wiem, kto on, a żal!
— Jabvm mu ze swego życia ustąpił. Mnie się zdaje, że mi on bliski i drogi.
Rozmawiali zcicha. Teofila patrzała na Dzmę, on na lampkę nocną, i oboje nie spostrzegli, że chory
Strona:Maria Rodziewiczówna - Na wyżynach.djvu/163
Ta strona została przepisana.